Ostatnio, a konkretnie wczoraj dopadła mnie "ciekawa historia" nieco, jak sądzę w temacie wątku.
Jadę sobie spokojnie po równych

krakowskich drogach, a tu nagle ni z tąd ni z owąd dziura w jezdni. Myślę sobie - wjadę, w końcu tak rzadko można je spotkać.
No i wjechałem.
I tu mój skoczek powiedział "basta gościu!"
Z lekkiej zadumy wyrwał mnie pisk opony i przysiad dupki. Ponieważ jednak dziura nie była z kategorii felgołamaczy ani drążkoukręcaczy, lekko mnie zmroziło. No cóż, kiera w prawo i na pobocze. Bogu dzięki było pobocze, a nie wysoki krawężnik. Po pobieżnych oględzinach - tylne prawe koło zablokowane.
Szybki rachunek sumienia - przypomniałem sobie, że kilka dni wcześniej wyjeżdżałem z garażu wlokąc zablokowane mrozem czy rdzą tylne prawe koło - właśnie to. Jakoś mi się zapomniało, bo nigdy nie zostawiam w garażu na ręcznym, a ten jeden raz...
To jesteśmy w domu - pomyślałem. Tzn nie całkiem w domu, ale przynajmniej wiem co może być

pewnie odkleiła się okładzina ze szczęki (miałem nadzieję, że tylko to).
Ponieważ nie całkiem w domu, to nie pozostało nic jak zapakować się i z buta udać tam właśnie. Jakieś 1,5 km. Luzik
"Telefon do przyjaciela"

wiadomo -
branio - i pozostało mi tylko zorganizować inne auto (O rany! Jak można jeździć takimi małymi autkami????) udać się po Pana Doktora i wytargać go z podwórka pełnego pacjentów
Operacja się udała, pacjent żyje, ale ma obiecana wymianę i drugiej strony. Ale niech najpierw obeschnie

Mądrość na przyszłość

hamulca awaryjnego należy używać zgodnie z przeznaczeniem. Jakby się nazywał parkingowy to co innego ale tak...
branio - jeszcze raz dzięki!
